Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

godnej fali. Czasem na horyzoncie przewinął się smukły yacht spacerowy i zczezał w dali, wlokąc za sobą długi cylinder dymu...
I przystań zdrętwiała w skwarze południa. Ustała praca w dokach, zamilkły gwizdy świstawek, zwinęły skrzydła parowe albatrosy i cicho, opróżnione stały na kotwicach.
Gdzieniegdzie zabłąkał się na pokładzie ogorzały od wiatrów majtek i siadłszy na zwoju lin, nucił nieśmiertelną „Palomę”. — Gdzieniegdzie przesunął się jak cień wśród czarnych kadłubów pilot portowy i uwiązawszy łódkę łańcuchem u brzegu, znikał w czeluściach hali wchodowej...
Zresztą senność i spokój. Godzina popołudniowego wczasu...
Cofnąłem rozmarzone słodkiem lenistwem oczy z linii morza i zatrzymałem na najbliższem otoczeniu pod tarasem. Przesuwałem się z lubością po jedwabistych piersiach róż, ślizgałem lekko po kwiecistych gałązkach magnolii, pomarańcz, błądziłem w myśli rozkochaną dłonią po smukłej kibici tuj.
— Rozkosznie u ciebie, Ryszardzie. — Mieszkasz, jak król. Nie chce mi się stąd ruszać. Tu wszystko upaja, czaruje. Uśmiechnął się zadowolony pod cienkim, kruczym wąsem.
— Podoba ci się? To dobrze. Istotnie niezłe mieszkanko na lato.
Mówił powoli, podobnie jak ja znużony upałem pory poobiednej.
Bawiłem u niego w gościnie od tygodnia, odwiedziwszy po wielu latach niewidzenia się. Ryszard