Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na miłość Boską otwórz pan! Przemokłem do nitki, a do miasta daleko.
Widocznie stary nie poznał mnie, bo z poza drzwi rozległo się ponowne pytanie:
— Kto tam u licha?
Wymieniłem nazwisko. — Wtedy drzwi cicho skrzypnęły i w otworze ujrzałem Żręckiego.
Znać nie był bardzo zadowolony z niespodzianych odwiedzin, lecz racye, jakie przytoczyłem, prawdopodobnie przemówiły mu do serca; pokrywając bowiem niezadowolenie bladym uśmiechem, zaprosił mnie gestem ręki do środka, poczem natychmiast starannie zasunął skoble.
Wszedłem do sieni. Po obu jej stronach były drzwi do izb mieszkalnych. Starzec zawahał się, dokąd mnie zaprowadzić. — Była chwila, że kładł już rękę na klamce od drzwi prawych, wiodących do ciemnego pokoju od pól i miasta, naprzeciw izdebki oświetlonej lampką, owego tajemniczego wnętrza, skąd sam przed chwilą wyszedł, zaniepokojony nocnem najściem. Lecz niebawem zmienił zamiar i skinąwszy głową, wprowadził mnie do zagadkowej izby.
Skwapliwie objąłem spojrzeniem tę małą przestrzeń, do której przystępu tak zazdrośnie bronił jej mieszkaniec. Ku swemu zdumienie niu ujrzałem w środku nikogo. — Oprócz nas dwóch nie było w pokoju żywej duszy. A gdzie tamci, których cienie widziałem przed chwilą na oknie? Przez jedyne drzwi, jakiemi wszedłem, umknąć nie mogli, a innych nie było. — Spojrzałem uważnie na muślinowy ekran w nadziei, że cienie znikły.