Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nocną wycieczkę w stronę leśniczówki, by przekonać się, czy cienie nie znikły, czy nie padłem ofiarą chwilowego przywidzenia.
Lecz okazało się, że to, co widziałem po raz pierwszy, nie było wcale czczą złudą: w każdym razie ten sam dziwnie straszny obraz ciemniał na białym muślinie. — Owa sztywna niezmienność podnieciła mnie jeszcze bardziej i niecierpliwie wyczekiwałem na upragnioną okazyę zawarcia bliższej znajomości ze Żręckim.
Wreszcie nadarzyła się. Pewnej niedzieli zaszedł do wspomnianej gospody po naboje. Lecz transport spodziewany zawiódł i starzec zniechęcony zabierał się powrotem do swojej samotni. Mając w domu sporo ładunków, postanowiłem wyzyskać sytuacyę i bezzwłocznie przystąpiłem doń z propozycyą, czyby nie zechciał przyjąć odemnie potrzebnej amunicyi. Żręcki spojrzał zrazu nieufnie, lecz, że widocznie brak naboi odczuwał bardzo dotkliwie, uścisnął mi z wdzięcznością rękę na znak zgody. Wtedy przedstawiłem się i zaprosiłem go do siebie, by wręczyć mu worek z kulami. Przystał, choć widocznie z ociąganiem się. Znalazłszy się w zacisznem mem ustroniu, nagle jakby ukojony odludnym wyglądem domu, uspokoił się. Jego siwe, zmęczone oczy przestały tedy rzucać naokół spojrzenia napół dzikie, napół wylękłe, ruchy nabrały powolności właściwej podeszłemu wiekowi. Obecność ludzi znać go denerwowała. Mimo to widziałem, że rwał się do lasu, pragnąc jak najprędzej załatwić sprawę. Chciał mi płacić za proch i kule, lecz stanowczo odmówiłem. Starzec długo wahał się, czy ma przyjąć ofiarowany podarek, wreszcie jednak