Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwiejący się bez przerwy cień głowy przypadał znacznie niżej, zajmując spodnią część ekranu.
Zauważywszy okropną scenę zrzutowaną widmowo na białem tle, chciałem w pierwszej chwili wpaść do wnętrza domu i ująć zabójcę. Lecz po sekundzie namysłu opanowałem się i nie spuszczając oka z zasłony, stałem jak wryty bez ruchu. Powoli wyłaniały się refleksye spokojniejsze, uświadamiały szczegóły, na które zrazu, pod wpływem pierwszego wrażenia nie zwróciłem uwagi.
Oto przedewszystkiem nie mogłem pojąć, dlaczego żaden huk wystrzału nie doszedł mnie z wnętrza na chwilę przed spojrzeniem w okno. Że obraz przedstawiał sytuacyę już po daniu ognia, o tem świadczyła wymownie pozycya trafionego po jego prawej stronie: ten człowiek słaniał się widocznie ku ziemi porażony śmiertelnym pociskiem; słaniał się, lecz — rzecz osobliwa — nie padał: jakby skrzepł w momencie, w którym miał runąć. Lecz i tamten drugi — morderca broni nie spuszczał, trzymając ją wciąż na wysokości piersi.
Obaj zdali się skamienieć w postawach, w jakich ich ujrzała tragiczna chwila: dwa cienie czarniały znieruchomione, bez śladu drgnienia, jak zaczarowane.
Było coś okropnego w tej nieruchomości, w tem przedłużeniu momentu.
Tylko cień głowy człowieka poniżej tej dziwnej grupy zdradzał objawy życia: chwiał się od czasu do czasu ruchem słabym, drżącym, lecz wyraźnym. Coś bolesnego leżało w tym ruchu, coś z bezbrze-