Strona:Na Kosowem Polu 018.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bladość gniewu zbieliła twarz Obylicia.
— Śmielibyście mnie posądzić o zdolność do zdrady narodu, mnie, Miłosza Obylicia, zięcia króla Serb́ji!? — zawołał głosem podniesionym.
— Bywają zięciowie, którzy zabijają teściów, — rzekł spokojnie Brankowić.
— Jadowita żmijo! — wrzasnął Obylić. — Za tę podłość odpowiesz mi na udeptaném polu!
— Z przyjemnością stanę z tobą natychmiast do walki, — odpowiedział Brankowić z drwiącym uśmiechem. — Za nierozważną krewkość należy ci się taka nauczka, któraby twoją krew nazawsze ostudziła.
— Czci swojéj bronić musi każdy rycerz serbski, ale nie dziś, nie jutro, — odrzekł Obylić, ochłonąwszy z gniewu. — Obowiązkiem naszym w téj chwili bronić ziem słowiańskich, odeprzeć wroga od ich granic. Droższe mi bezpieczeństwo ojczyzny, niż moja cześć własna! Rozprawę na udeptaném polu zostawmy na czas powojenny, jeśli nam Bóg pozwoli wrócić z wojny z całą głową.
Dobry uśmiech okwiecił usta króla Łazarza. Nie może być zdrajcą wojewoda, który tak uczciwie przemawia, — pomyślał.
To samo wrażenie odnieśli książęta. Wszyscy otoczyli Obylicia i ściskali jego prawicę. Lubili go i szanowali. Radzi byli, że zrzucił z siebie błoto podłego oszczerstwa.