Strona:Moi znajomi.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozkrzyżował się szeroko na kamiennych taflach, jakby broniąc przystępu tym słupom, które się same poruszały i coraz dalej szły, szły...
Ksiądz Cydzik klęczał nieruchomy z pochyloną na ręce twarzą, a jego wątłą postacią wstrząsało wewnętrzne łkanie.
Dawno już się nauka skończyła, a ksiądz Johann Wurst przez zakrystyą na plebanię wracał, kiedy Dzieszuk oderwał swój łeb siwy od kamiennych tafli podłogi, podniósł się, zatoczył, i jak pijany ku drzwiom iść zaczął, zapomniawszy, po raz pierwszy, zabrać książkę swoją.
Przy drzwiach trącił go Kociała.
— Ej, co tam kumie! Dajcie spokój! Czekamy ze święconem jajkiem...
— Kto święcił? — zapytał głuchym głosem Dzieszuk.
— A któżby?... Nowotny...
— Pożywajcie z Panem Jezusem — odparł Dzieszuk i powlókł się na kwaterę.
Tu zrzucił mundur, padł na tapczan, ukrył głowę w ręce, i długo widać było, jak się wstrząsa jego grzbiet kościsty.
Nad wieczorem rozbudził się, zjadł kawał czarnego żołnierskiego chleba, i zapaliwszy fajkę, zaczął chodzić po szczupłej stancyjce.
Chodził długo. Już w forcie winiarskim