Strona:Moi znajomi.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że słyszy grzmot oklasków, którym witają go tłumy.
Spuścił więc oczy, usta złożył do uśmiechu pełnego skromnej godności i położywszy rękę na piersiach, pochylił głowę.
Oklaski nie ustawały. Zrazu trząsł się od nich teatr, potem ulica Teatralna, potem rynek, plac przed magistratem, wreszcie całe miasto. Stara dzwonnica kościelna chwiała się w swych fundamentach, domy drżały.
Zmęczywszy dłonie, tłum tupał, stukał laskami, krzyczał, wył, wpadał w konwulsye. Takiego szalonego uniesienia, takiej wściekłej egzaltacyi mas nie widziano, jak świat światem.
Wieńce i bukiety gradem leciały pod stopy Kaputkiewicza; całe zaspy róż i konwalii obejmowały go, tłoczyły, dusiły niemal. Stary maszynista czuł wyraźnie ich silne, upajające zapachy.
Przymknął teraz oczy, usta na pół otworzył i ciężko dyszał. Wtem chwycono go za ramiona i podniesiono wysoko nad tłumem, a z tysiąca rozległ się, rykowi gromu podobny okrzyk: «Niech żyje!»
Wtedy Kaputkiewicz podniósł głowę i rzucił spojrzenie tryumfu.