Strona:Moi znajomi.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się wreszcie, widząc, że ma srebrną, rozwianą wichrem brodę i orle wejrzenie, z czem ostatecznie Klemfisz nigdyby go poznać nie mógł.
Siedząc na nadbrzeżnej skale swej wyspy, opierał stopy o pnie koralowe i perłowe muszle, między któremi widniał napis: «Dzieła Wiliama Szekspira, przekład Paszkowskiego. Tom III-ci».
Jedna z rąk jego spoczywała na wielkiej otwartej księdze, a druga, wyciągnięta z laską runiczną na morze, kierowała wzburzonym żywiołem. Bałwany morskie ryczały i pieniły się wściekle. Zaledwie odrobina zgrzytu maszyneryi dawała się słyszeć niekiedy. Chmury przewalały się w powietrzu, tworząc coraz groźniejszą ciemność. Zdala, na samym krańcu widnokręgu okręt jakiś rozpaczliwie walczył z nawałnicą. Wskróś huku wód spiętrzonych i wtórujących im grzmotów, które ten hultaj, Jasiek, nieporównanie umiał w ruch puszczać, słychać było okrzyki tonących. Ucho śniącego wyróżniało z pośród nich dokładnie przerażone głosy pana Rufina Puzderko i panny Modesty Trykotowiczówny, pierwszej amantki trupy. Noc, ciemność, zgroza, ach, co za burza! Co za wspaniała burza!... Skinął w prawo, a fale zrywały się, jak tabun rozhukanych koni: skinął w lewo, a przybiegały mu do stóp, jak oswojone brytany.