Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/495

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dze kościelne musiały zrezygnować z jego świętego oburzenia. Pod naciskiem opinii zaproponowano mu klasztor. Wtedy się przestraszył; kochał życie i dlatego też wyruszył jako moralizator. „Zdjął szaty”. Dał się ex-baronównie jednać, zaczął bywać. Z początku nie wiedział, co ma teraz mówić, jak się zachowywać? Był już w cywilnym ubraniu, czuł się niezręcznie. Jak dygnitarz, z którego zdjęto święcenia, lecz nie odebrano do końca idei młotka. Musiał z czegoś żyć i od czegoś zacząć. Zrozumiał, że przypadło mu teraz w udziale przeciwieństwo świętego oburzenia — krzesał więc w sobie coś, co wydawało się łagodną światłością i coraz mniej łagodną. Nadaremnie; wszyscy woleliby już do końca widzieć go z młotkiem. I uważali, że lepiej, gdyby całkiem zdziczał i zaszył się w puszczy. Wtedy się uparł i postanowił grutownie zmienić poglądy. Chciano mu pomóc, wmawiając, że czynu dokonał rozmyślnie, dla kariery. Ale zaprzeczał. Nie bez słuszności, bo karierę złamał. Zapisał się na wydział filozofii. Wtedy ex-baronówna podsunęła mu myśl, że może przecież jeszcze przedtem zostać mężczyzną. Świat ewangelicki z przyjemnością patrzył na tę kompromitację katolickiego księżyka, który stracił nie tylko wiarę, ale i miarę. Trwało to niedługo. Tyle tylko, że pewnemu konsulowi podsunęło myśl, iż mając pieniądze i usposobienie przeciwko wszystkim można wynająć gorliwego prostaka, który by — na przykład — w najlepszej wierze — obraził całe rozpasane światłością towarzystwo. Głosząc ideę zniszczenia. Kleryk był już zużyty, ale gorliwców, którzy by zapragnęli tratować butami docentów, nie brakowało.
W pasażach, salonikach, tarasach i szpalerach nie miano jej tego za złe. Modne stało się zepsucie i podniecające rozmowy o zbliżającej się wojnie. Jeszcze się nie zbliżała, lecz z gorliwym lękiem już ją przywoływano.
Długi pasaż wewnętrzy wychodził poprzez taras na ogród, młodsi goście byli bliżej powietrza, zieleni, alkoholu. Słońce jeszcze świeciło i w jego blaskach przewijał się Filip. Otoczony, znikający, jakby był u siebie, w skrzyżowaniach i wirażach.
Dwóch poważnych panów podfioleconych szło z głębi ku tarasowi. Już z daleka ich drażnił, słyszeli, pragnęli się z nim rozprawić, zbliżał się moment, w którym ktoś ma być sprowokowany w sposób doskonały i postawiony w roli skarconego dudka. Całą