Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/449

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zapytała mnie kiedyś w sprawie pana Filipa. Więc postanowiłem jak gdyby zamiast niego wyrazić coś, co aż się prosi o wyrażenie...
— Pamiętam, zapytałam tak niefortunnie...
— Pytanie jednak zostało. Pozwoli zatem pani, że ja odpowiem.
— Pozwolę.
— Chyba że nie ma pani czasu.
— Mam, mam.
Patrzyła na niego. W niepowodzeniach, jakie przedstawił przed chwilą, brzmiała jakaś przechwałka, radość, samooskarżenie, przyjemność sławy atakowanego.
Walczyła jak ze snem, myślała o głupstwach. Kupiła dwie niewielkie kury, było to za dużo. Myślała, czy nie zapomniała o czymś ważnym na jutro. Należało udawać, że się słucha, i słuchać tak, żeby wiedzieć, o czym mówi. W łazience huczała woda, kąpał się Paweł. Wereszczyński, wyjątkowo dziś uciążliwy — skrzywdzony Wereszczyński — snuł i kładł jej w głowę. Nie przeczytała ani jednego jego wiersza. Strach ją oblatywał, że kiedyś zapyta. Myślała czym by przerwać, odwrócić, wyłączyć go i pożegnać.
Nadszedł moment, że należało udowodnić swój udział.
— A może panią nudzi? — uprzedził.
— Nigdy w życiu.
— ...Połączę moją „Teorię”, o której kiedyś pani wspomniałem...
— Tak, tak.
— Z tym nowym spojrzeniem. Z którego chcę wyciągnąć wnioski.
— Oczywiście.
— Tak! — zgodził się: — Nie jest to jednak oczywiste.
Dlaczego mnie akurat to wszystko w głowę wkłada? — myślała.
— I tutaj zaświtała mi myśl, jak już wspomniałem... Myśl perfidna...
Wstał, zaczął spacerować. Zniknął jej z oczu. Znów się pokazał:
— ...W dziełach współczesnych, które się. mienią poznawczymi, widoczny jest już tylko obcas autora wchodzącego do własnej skorupy. Na obszarach przeznaczonych od dawien dawna do myślenia odbywa się tragiczne polowanie. W którym zdobyczą jest