Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani myśleć o tem! Kiedy może leżeć w domu, niech leży. Toć tu mu każde posłuży...
— No, potrzeby niema...
Słotwiński, prawie nieprzytomny, całej tej rozmowy nie słyszał. Zagrobina zaraz zakrzątnęła się i wysłała dwoje starszych dzieci do znajomych, aby w domu nie hałasowały, zatrzymując przy sobie Ignasia i Franię, które większej potrzebowały opieki. Była niedziela — mogła się cała oddać pielęgnowaniu chorego. Teraz, zobaczywszy dzieci wchodzące, nakazała im palcem milczenie i siadła pod okienkiem, nizając paciorki różańca.
Nie zmówiła dwóch Zdrowaś, kiedy otworzyły się drzwi w pierwszej izbie, i rozległy się kroki kilku mężczyzn. Zerwała się zaraz z siedzenia, Słotwiński od ściany się odwrócił.
Do małej izdebki weszło czterech mężczyzn. Okopcone ich twarze piętnował jeden wyraz smutku i znużenia. Zapach dymu i spaleniznę przynieśli z sobą.
— Jak się macie?... — szepnął Słotwiński.
— Przyszliśmy, Jakóbie — mówił z nich któryś — zobaczyć, co się z wami dzieje. Taki wypadek...
— Nieszczęście, mój Tomaszu, nieszczęście...
— Oj, nieszczęście!... — wtrąciła Zagrobina. — Ale niech panowie siadają.
— Postoimy, proszę pani.
— Ale cóż znowu! toć wracacie pewnie prosto od ognia?
— A juści...
— Franiu! rusz-że się! przynieś stołek i po-