Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Naraz rozległ się śmiech, na który drgnął cały. Śmiech młody, niefrasobliwy i odrobinę drwiący, i wówczas nie poznał jej — lecz odgadł.
Odgadł, bo ubrana jak inne, okryta bielą od czubka głowy aż do stóp, różniła się od wszystkich strzelistością swej postaci i zwinnemi, płynnemi ruchami. Odgadł po śmiechu, choć brzmiała w nim nuta nowa. Wysoko w ramionach podniesionych trzymała tacę zastawioną. Cisnęli się koło niej, z bonami w ręku a ona mówiła wesoło:
— Powoli, panowie, powoli, trochę cierpliwości! Usłużę wszystkim, wszystko będzie na czas.
Boże, czy to możliwe! Wszak to inna kobieta. Ona — i nie ona. Z pod białej chusteczki wyglądała twarz dużo młodsza, opalona i świeża, jak u wiejskiej młodej dziewczyny. Szerokie jasne brwi i jasna oprawa oczu, wolne od farby, nadawały łagodniejszy wyraz wyrazistym oczom. I oczy spoglądały inaczej. Miały wyraz pogodnego wesela i słodycz kobiecą, nieznaną dawniej.
Spoglądał na nią z taką mocą, że odczuła natychmiast ten wzrok. Odwróciła głowę, dostrzegła go za firanką. Po opalonej twarzy przeszła łuna. Uśmiechnęła się. Postawiła pustą tacę i szła wprost ku niemu i z wesołą prostotą wprowadziła go za sobą do tak zwanej „kancelarji“. Stał tam stół z rachunkowemi księgami i pełno czeremchy w wazonach. Na ścianach fotografje bohaterów — tych daw-