Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gło być wymówione. Cmentarz wojskowy zajmował dużą przestrzeń. Był widocznie niedawno założony. Nie rosło tam ani jedno drzewo. U wejścia zatrzymała się Dolska.
— To nie tu, powiedziała, wstrząsając głową. Tu Zygmunta niema.
— Ależ, Heleno, przecie w szpitalu chyba wiedzą...
— To szukaj tu, a ja pójdę... pod tamto drzewo.
Odszukała wczorajszy cmentarz, poznała zaraz olbrzymi dąb przy murze. Poszła tam prosto. Pod konarami, sklepionemi jak kaplica — była świeża mogiła. Na niej krzyżyk drewniany i tabliczka z napisem:

„ś. p. Zygmunt Dolski,
szeregowiec X... pułku ułanów
zginął za Ojczyznę“.

Zdało się jej, że te wyrazy dawno już nosi wyryte w mózgu, w podświadomych głębinach. Wiedziała też, że nic i nigdy nie zdoła ich zetrzeć z pola wewnętrznego widzenia, że na zawsze pozostaną pomiędzy jej świadomością, a całym zewnętrznym światem.
Osunęła się na klęczki. Suchemi oczyma przenikała ziemię mogiły. Widziała ciało swego dziecka, straszliwą raną przeszyte; widziała je najdokładniej wszechwidzącym wzrokiem duszy. Wpatrywała się w nie, znieczulona i odrętwiała. Korowodem ją otoczyły mary, różne wcielenia Zygmunta. Zdawały się opuszczać grób i snuć się około jej pochylonej