Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Urwała. Dolska chwyciła ją za rękę. Wśród głębokiego spokoju cichej nocy, ogromne drzewo za murem cmentarnym zaczęło naraz szumieć i drżeć, jak gdyby niem wstrząsała niewidzialna i potężna ręka. Gęsto sypały się listki, jak w czasie wielkiej wichury. Spadały im na głowy i ramiona. Były to liście dębu, które nie opadają nawet zimą.
Powietrzem nie przeciągał żaden powiew.
— To znak od Zygmunta, szepnęła Dolska. On tu leży... Ledwo ją siostra oderwała od zamkniętych wrót cmentarnych.
— Nazajutrz udały się do miejscowego szpitala Czerwonego Krzyża.
— Ułan, szeregowiec, Zygmunt Dolski? Ciężko ranny w piersi; krwotok wewnętrzny. Był taki, odpowiedziano im na zwykłe pytania.
— I.....?
Głos matki zamarł. Oczy tylko pytały, rozgorzałe, jak gdyby dusza zawisła w tem spojrzeniu.
Zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Pochowany na wojskowym cmentarzu. Papiery są u naczelnego lekarza. Ani jedna łza nie spadła z oczu Dolskiej. Zachwiała się, jak pod uderzeniem, ale wnet wyprostowała się znowu.
Siostra jej tylko cicho jęknęła.
Poszły zaraz na wojskowy cmentarz, nie zamieniwszy ani słowa. Nie było takiego, któreby mo-