Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stały się widoczne na trawniku. Drzewa i krzewy obrysowywały nieregularne swe kontury na śniadem niebie. Zerwał się słaby wietrzyk i przeleciał przez park, jak westchnienie. Subtelne lipowe kwiecie sypało się na głowę Karola wraz z zimnemi kroplami rosy.
Nagle wśród pijanego wrzasku, ktoś w domu przewrócił lampę. Zgasła. Jednocześnie szarpnięto drzwi i na ganek wyszedł człowiek nawpół rozebrany. Ramienia jego czepiała się dziewczyna rozchichotana.
Karol siedział nieruchomy jak posąg z psem u nogi.
— Co tam za czort? — krzyknął człowiek.
— Oj! zapiszczała dziewczyna. Straszno! To jakiś nieboszczyk!
— Cicho, ty głupia! — sarknął towarzysz. Ej, towarzysze, bywajcie!
Pies głucho warczał, zjeżywszy szerść. Gromada ludzi otoczyła Karola. Poznał kilku swych fornali. Reszta uzbrojona należała widocznie do oddziału bolszewickiej straży.
— Kto to? — spytał dowódca.
Po chwilowem osłupieniu, padła ironiczna odpowiedź:
— Bywszyj pomieszczyk!
— Wot kak! A dokumenty? a razreszenje? Posmotrim!... Kobiecy głos zapiszczał: