Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wa. Z przejmującym szeptem kołysały się nad nim w ciemności. Odurzająca woń siana tworzyła swoistą, słodką atmosferę. Dolatywał kwik koni gryzących się na odległem pastwisku, poza tem głęboka cisza tajemniczej nocy witała powrót dziedzica.
Zaczerniała przed nim ciemna masa starego parku, owionęły jędrne znane wonie. Nie potrzebował szukać furtki, całe ogrodzenie zniknęło.
Wszedł w gęstwinę wysokich chwastów, które zastąpiły ścieżki. Potykał się w ciemnościach o zwalone drzewa, o ścięte pnie. Za każdym przejawem dzikiej dewastacji, zamierało mu serce. Plątał się, nie znajdował znanych dróg. Szukał długo najpiękniejszej altany, świątyni wspomnień. Znalazł tylko połamane pniaki i na ziemi leżący przepiękny grab. Subtelna woń przywiodła go do zapomnianego klombu róż. Kwitnęły wśród wysokich chwastów, bielejąc jasnemi plamami. Kwitnienie ich w tem opuszeniu wydawało się żałobą.
Było coś niesamowitego w tej jego wędrówce po własnym ogrodzie, który wydawał się cmentarzem czyjegoś bujnego i pełnego istnienia. Chwilami mąciła mu się świadomość, sam sobie wydawał się duchem z za świata, wróconym ziemi łaską szczególną — czy może za karę?
Zwęszył go pies i począł zawzięcie ujadać. Gwizdnął i wnet pies przypadł do niego, skowy-