Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ona zato widziała wszystko z dokładnością przeraźliwą i czuła, że obraz ten na wieki został wyryty w jej pamięci.
Aby nie upaść, chwyciła się oburącz drzewa. Twarde sęki wpijały się w jej ciało: nie czuła bólu. Zerwała się w niej straszna burza namiętności, i postawiła na skraju jakiejś przepaści obłędnych myśli. Wybuchał gniew naprzemian z szaloną torturą fizycznej zazdrości. Upadek ze szczytu czystych upojeń, na których przebywała, był tak brutalny i nagły, że rozum jej się zachwiał. Instynktownie czuła, że musi szukać ratunku przed szaleństwem.
Ten wyśniony, ten pół-bóg, którego bała się dotknąć myślą namiętną — jak żołdak rozpasany zachowuje się w jej domu, bez żadnej pamięci o niej, z podeptaniem najprostszych względów! Dlatego w obcowaniu z nią umiał być tak bezcieleśny! Ona była od wysłuchiwania długich deklamacyj, od czczej retoryki — a to amoralne i bezduszne stworzenie, z którego kpił i kpić będzie za godzinę — od zmysłowych uniesień! Bunt w niej się zerwał wściekły. Wszystkie czary ich wzajemnego stosunku, wobec brutalnie ujawnionej rzeczywistości, opadały jak zwiędłe liście, jak sztuczne kwiaty. Kobietą być dla niego — a nie wiecznie abstrakcyjną „korespondentką“, móc, jak tamta, która ziewała, słuchając ich zawiłych rozmów,