Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwykła sprzeczka zakochanych, która się skończy czułem pojednaniem i w którą nie należy się mieszać.
Przez trzy dni nie było żadnej wieści o Bronku. Marjola nie okazywała żadnego niepokoju. Nie wspominała o nim wcale. Czwartego dnia spędziliśmy popołudnie nad jeziorem dosyć odległem gdzie się odbywał wielki połów ryb. Gdyśmy wracali — był zmierzch taki, jak obecnie. Było równie cicho. Wszystko widać było doskonale, ale jakby za zasłoną z popiołu lub szarej gazy. Bolek, Józio, Gabrjelka i ja, jechaliśmy konno obok powozu, w którym siedzieli wujowstwo i Marjola na przedniej ławeczce. Wujowstwo drzemali oboje, Marjola milczała jak zwykle. I na naszą młodą i zwykle ożywioną gromadkę padła taka chwila ciszy, jak oto przed chwilą na nas tu obecnych. Naraz klacz moja zaczęła prychać i skręcać w bok, jakby czem spłoszona. Rozejrzałem się dookoła, szukając przyczyny. I wówczas ujrzałem, że w powozie były cztery osoby. Na ławce obok Marjoli siedział ktoś, którego nie było przed chwilą. Przyjrzałem się uważnie — i poczułem, że włosy mi stają na głowie. Był to Bronek, z obnażoną głową i z białym bandażem koło skroni. Posłyszałem w tej chwili, że koło mnie ktoś szczęka zębami; to był Bolek. Wszyscy troje mieli, tak jak ja, oczy utkwione w Bronka. Gabrjelka krzyknęła dziko: „Marjola!“... I widzieliśmy wyraźnie po przez postać