Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miętale, wspominały, wzywały. W oczach tych była ockniona namiętność; życie płonęło w nich jak żagiew. Ruch, którym przyciskała do ust kwiaty, był świadomą pieszczotą. Na odwrotnej stronie fotografji była tylko data — świeża.
Rolicz spoglądał zahipnotyzowany i czuł, że wyobraźnia jego galopować zaczyna; pułkownik podał mu jeszcze sygnet herbowy zabitego rotmistrza. Wewnątrz była wyryta data ta sama, co na fotografji.
— Niech jasne pioruny z temi amorami! — przerwał wreszcie milczenie pułkownik. — Czy jedna taka bestyjka, — choć ładna szelma! — warta życia dwóch dzielnych chłopców?...
Rolicz spojrzał w przenikliwe i chmurne oczy. Poczuł, że dreszcz mu przebiega po plecach.
— Czyżby?...
— Teraz już sam djabeł prawdy nie dojdzie! wybuchnął pułkownik. Ci dwaj samotni w górze, — między nimi ta jedna kobieta... Obaj młodzi, obaj widocznie spódniczkarze... Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa aparat nie powinien był spaść. Aura była sprzyjająca, śladów wybuchu niema. Djabli wiedzą!... djabli wiedzą!... Tacy dwaj oficerowie wybitni — i taki aparat! Dodał przez zęby: — Poruczniku, młodyś, pamiętaj radę starego, co poznał życie i świat: Kobiet nigdy nie brać na serjo, miłości wyznaczyć odpowiednie miejsce w życiu,