Strona:Michał Bałucki - Za późno.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Alfred wyszedł wzruszony, gwałtowny.
Panna służąca spojrzała domyślnie, ale wnet oczy nakryła powiekami, spotkawszy się w lustrze z poważnym, badawczym wzrokiem pani Konstancji. Pani Konstancja była spokojna, jeno wargi trochę jej pobladły, i drgały.
Drzwi się cicho otwarły i do gabinetu matki weszła nieśmiało Zosia w różowej sukience.
Zosia była już w tych latkach, kiedy dusza dziewczęcia poczyna się budzić, roić, tęsknić i kiedy ten ranek uczuć tak samo rumieni jasnością twarz dziewczęcia, jak zorza niebios, nim się na nich słonce rozpali. Główkę trzymała zawsze na dół pochyloną, jak kwiat gdy posmutnieje, a więc gdy nieśmiałe oczy nakryte długiemi rzęsami podniosła na kogo, to jak z pod chmurki patrzała; ale w tych oczach było tyle łagodnego uśmiechu, tyle dobrej duszy widać przez nie było, że smutek dziewczęcia, że chmurka na czole były najpiękniejszym jej urokiem.
Wchodziła nieśmiało do pokoju matki, bo ją mało znała, bo się jej bała.
Z pierwszych latek nie pamiętała pieszczot matki — potem oddano ją do klasztoru