Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W téj chwili Irreoltema rzuciła pułkownikowi jakiś niemy, rozkazujący znak.
Pułkownik kiwnął i odezwał się do brata:
— Edwardzie, ja jadę z tobą.
— O nie, proszę cię, zostań. Wszak dopiero przyjechałeś z Warszawy. Zostań. Żona moja nudziłaby się sama.
Głos jego był drżący, niepewny, ruchy roztargnione, gorączkowe, niespokojne. Mówiąc, nie patrzał w oczy bratu, czasem tylko na żonie zatrzymywał spojrzenie długie, badawcze.
— Kiedyż wrócisz? — spytała żona.
— Za kilka dni najdaléj. Bądź zdrowa; wróć do siebie, nie ziąb się. Pożegnał ją i wyszedł prędko do siebie. Irreoltema wróciła do salonu. Za chwilę wszedł pułkownik krokiem pospiesznym, twarz jego była ożywiona, oczy płonące. Poszedł wprost ku Irreoltemie i wziął ją za rękę.
— Przypadek dziwnie nam usłużył.
Odsunęła go gwałtownie i obejrzała się wokoło.
— On odjechał — rzekł Maurycy uspakajając ją.
— Dla tego, że widziałeś go wsiadającego w sanki. Dziecko z ciebie pułkowniku. Kto wie czy w téj chwili nie jesteśmy podsłuchiwani. Jego podejrzliwość nie przebiera w środkach — i bez wahania może wydać żonę na pastwę szeptów i podsłuchów lokajów.
— Więc nigdy chwili rozmowy? Przeczytaj pani przynajmniéj tę kartę.
— Nie chcę jéj. Zostań na swojém miejscu pułkowniku — mów do mnie po francusku — to jedyny parawan nasz. — Co mi miałeś powiedzieć?
— To, o czém już wiesz dawno, że cię kocham, że szaleję.
— Jestem żoną twego brata.