Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szła z serca, ale ją widać obraziła, bo nie odrzekła nic, odwróciła się odemnie, kazała mi pakować rzeczy do drogi. Dumna była pani.
— I gdzież, gdzież pojechała?
— Pytałem ją o to, odpowiedziała: nie wiem; pójdę szukać pracy, którąbym wyżywiła siebie i moje dziecko.
— Więc ani śladu po nich. Boże, Boże, to okropnie — zaryczał boleśnie stary sołdat.
Służący spojrzał na niego osłupiały, wpatrzył się w niego i zapytał:
— Któż wy więc jesteście?
— Nieszczęśliwy — odrzekł żołnierz — zasłonił twarz rękami, upadł na krzesło i począł płakać.
— Jakto? więc pan jesteś...
Silne pociągnięcie poruszyło dzwonek w téj chwili. Służący nie uważał tego, ukląkł przed żołnierzem ze łzami w oczach, i drżącym głosem rzekł:
— Panie, mój, panie mój złoty.
Dzwonek powtórnie, gwałtowniéj zabrzęczał.
— Wołają mnie. Za chwilę wrócę.
Wszedł do pokoju, w którym dwaj bracia siedzieli więcéj milcząc jak rozmawiając.
— Trzecie nakrycie — rzekł pan domu do wchodzącego sługi.
— Nieparzysto — wtrącił służący.
— Rób jak kazałem.
Służący wyszedł.
— Co on chciał przez to powiedzieć? — spytał pułkownik.
— Że jedno z nas trojga umrze tego roku, bo nas dziś nieparzysto będzie przy wieczerzy. Taki jest przesąd ludu — rzekł i popatrzył ponuro na brata.
— Śmieszny przesąd.
— I ja tak myślę, a jednak łamiąc go, doznaję