Strona:Maurycy Jókai - Papuga.djvu/12

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 6 —

    strumienia. Węch zaś miał tak subtelny, iż o trzysta kroków czuł odor strzelby.
    Tego dnia, w którym Klarynda miała zapłakane oczy, czekał na swego pana w zbrojowni ulubiony jego strzelec Mirko. Był on dalmatyńcem. W zażyciu koni równego sobie nie miał, każdy koń, dziki czy tresowany, chodził pod nim jak gemza, a pływał jak delfin.
    — Nadłowczy donosi, że Sardanapal znajdował się w nocy w gąszczach niedaleko młyna. Możnaby go teraz tam zastać.
    Między oczami dalmatyńca ciągnęła się ukośnie aż do kąta ust czerwona pręga.
    — Co ty masz na twarzy? — zapytał pan Sebastjan.
    — Koń poniósł mnie przez gęsty las i gałęz uderzyła.
    — Nie kłam! Wiesz, że niczego tak nienawidzę jak kłamstwa. Z wyjątkiem jednego tylko wypadku uczciwy człowiek powinien zawsze mówić prawdę. Gdyby mi kto ukradł mój skarb najkosztowniejszy i przyznał się otwarcie, puściłbym go w spokoju; ale jeśliby zerwał jedną wiśnię z drzewa i zapierał się, rozprułbym mu brzuch, by go przekonać. To nie gałęź cię uderzyła.
    — Prawda, proszę pana.
    — Więc skądże ta pręga?
    — To jaśnie pani uderzyła mnie szpicrutą w twarz.
    — Moja żona? To mnie dziwi... Cóżeś takiego zrobił?
    — Gdy pani ze Sterngrafem...
    — Hrabia Sternberg, drągalu! Czy nigdy nie nauczysz się pamiętać nazwisk?
    — Zapominam zawsze.