Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

było jodoforem i jakiemiś paskudztwami z apteki, to ucieknie sam i niech ich wszyscy dyabli porwą!... Mają leczyć, to niech leczą prędzej, bo inaczej... bałwany!... foki morskie!... kraby przebrzydłe!
Klął już i wymyślał w duchu, choć na doktora patrzył z szacunkiem i jakąś bojaźnią.
A nużby go i na Jööla nie wypuścił?!... Nie na święta musiał być w domu.
— Do swoich!... do swoich! — jęczało mu coś w duszy, a po nocach wyło z tęsknoty, jak ten wicher przy latarni morskiej.
Kiedy go Taam z Wulfem przyszli odwiedzić w swych buciskach powyżej kolan, w naciągniętych na nie opończach z żaglowego płótna, nasyconego tłuszczem, w wełnianych kaftanach, futrzanych czapkach z foki i szalikach kolorowych, okręconych kilka razy dokoła szyi, kiedy mu podali na powitanie swoje grube, twarde, jakby łuską pokryte łapska, zgrabiałe od zimna, słonej wody i ciężkiej roboty, kiedy się do niego odezwali po fryzyjsku, zaczerwienił się i aż spotniał, takie to na nim zrobiło wrażenie.
Usiedli na łóżku, on na krzesełku i patrzyli na siebie, nie przemówiwszy długą chwilę ani słowa.
Nie potrzeba im tego było, aby się rozumieć.
— No, i cóż? — spytał wreszcie Wulf.
Matthisenowi wargi zadrżały, Ten Wulf miał głos dziwnie podobny do jego starego, taki sam szorstki, mrukliwy, nizki.
— A no nic! — westchnął.
I znów milczeli czas jakiś. Taam się rozglądał po ścianach i po suficie, poruszając szczękami, jak wół, który przeżuwa; miał w zębach świeżą prym-