Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Na lewo... tam, gdzie te kry sterczą, jak zęby trzonowe!... tak, nic innego, tylko człowiek!
— Człowiek!... teraz go rozpoznaję... zatrzymał się, leży na kolanach... o!... o!.. czoło sobie ociera, ręce podnosi do nieba, jakby Boga przyzywał na ratunek!
— Ale dlaczego jeden?.. a gdzie drugi?... nie widać nigdzie drugiego.
— Któryż z nich?.. Taam Jensen, czy Eryk Matthisen?..
— Któryż?.. któryż? — ze łzami i rozpaczą nie pewności zwracała się kobieta po kolei od jednego do drugiego, jakby błagając, by jej prawdę wyznali.
Oczy jej mgła zasłaniała, nie mogła sama dojrzeć...
Po zaśnieżonej skorupie lodów czołgał się człowiek i z przerażeniem spoglądał przed siebie, wyczerpany, bezprzytomny prawie, jęcząc żałosnym szeptem:
— Kindken Jesus!... Kindken Jesus!...
Zdala dochodził go śpiew i odgłos dzwonu od wyspy; przed sobą widział chlupoczące fale, które mu coraz bardziej drogę przecinały od lądu i jakby siecią starały się go zagarnąć.
Powoli, ostrożnie, czając się, pełzali ku sobie:morze i człowiek, śmierć i ofiara...
Z szelestu wody zdało się szeptać groźne hasło:
— Śmierć!... — a z sinych ust człowieka szedł odzew:
— Kindken Jesus!...
I stały tak naprzeciw siebie dwie potęgi, materyalna i duchowa, żywioł zniszczenia i wiara w Opatrzność...