Strona:Marya Weryho-Las.pdf/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

soło. Zdawało się że i dzień jaśniejszy i zabawki przyjemniejsze i całe domostwo milsze niż zwykle.
W ciągu kilku tygodni, dzieci w podobny sposób każdego poranku przed śniadaniem, zbierały i zwoziły chrust pokryjomu dla staruszki.
Widać że babcia korzystała z ich pracy bo do lasu już po gałęzie nie przychodziła. Dla dzieci zaś zbieranie gałęzi stało się najprzyjemniejszem zajęciem.
Dawniej nie zwracały na nic uwagi, a teraz nawet idąc na spacer podnosiły każdą lepszą gałąź.
Razu jednego nad wieczorem przychodzi znajoma staruszka do nich i przynosi dzbanek ślicznych malin.
Mamę, Władzia i Anię, zdaleka zobaczyła i powitała.
— Jak się macie Maciejowo, co słychać?
— Dzięki Bogu, pani łaskawa, jakoś jeszcze się wlokę. Przyniosłam tu trochę malin dla dziatek pani, bo takich serduszek, to chyba niema więcej na świecie.
— Dziękuję wam, moja kochana, za pochwałę, ale cóż one robią tak bardzo dobrego?
Ot bawią się jak dzieci, nic więcej.
— Ale, gdzieżby się tam tylko bawiły! — odrzekła babcia i opowiedziała mamie, jak dzieci ulitowały się nad nią i jak jej dopomagały. Dodała również że czyniły to one tak skrycie, iż nigdy podziękować im nie mogła.