Strona:Marya Weryho-Las.pdf/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szpony jego weszły w skórę zająca i tam uwięzły.
Zając naturalnie uciekał, a jastrząb na nim siedzieć musiał.
Takim sposobem galopowali przez całe pole: ani się zając nie mógł wyswobodzić ze szponów jastrzębia, ani jastrząb wyrwać swoich pazurów.
Niewiadomo, kto komu dopomógł, ale po oswobodzeniu się, wyszli poszkodowani: jastrząb miał jeden palec złamany, a zając był pokaleczony i krwią zlany.
Wszystkie stworzenia w lesie dziwiły się, że jastrząb serca nie miał, nikogo nie żałował, do nikogo się nie przywiązał, z nikim nie przestawał, nawet dzieci swych własnych nie kochał.
Każdy ptaszek starał się jak najdłużej ze swemi dziećmi pozostać, a jastrząb-gołębiarz rodzone dzieci wypędza, skoro się tylko opierzą.
Dopóki są w gniazdku, to je pielęgnuje i karmi, ale skoro tylko im urosną skrzydełka, iż mogą wyfrunąć z gniazdka, jastrząb już je wyrzuca, nie pozwala nawet zostać w tym samym lesie, gdzie sam zamieszkuje.
Raz posłyszały ptaki w lesie przeraźliwy krzyk, wzleciały na wierzchołki drzewa i cóż widzą! jastrząb toczy walkę z własnemi dziećmi: wyrzuca je z lasu, one się opierają i wracają znowu, więc dziobie je i szarpie.
— I cóż mu te dzieci szkodzą? — myśli zięba.