Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, pamiętam, co mówiłam... I pamiętam również, że zanim skończyłam mówić, zapytałeś, co myślę o arystokracji i że moja odpowiedź była obliczona na to, żeby usunąć twoje objawy...
Przez chwilę milczał. Poczem powiedział lekko rozczarowany:
— Nie widzę wyjścia. To był błąd. Naprawdę, był to zwykły błąd... Nie chciałem nic złego, nic — zapewniam cię! Nie zdaję sobie poprostu sprawy z tego, jak to czasami wyglądało. Taki już jestem. Mam trochę krótki wzrok...
Dziewczyna przez chwilę czuła się bezbronna. Potem znowu się ożywiła.
— Syn earla! Czy synowie earla pracują na chleb z masłem?
— Bóg mi świadkiem, że nie! a chciałbym, żeby było przeciwnie.
— Czy synowie earla wyrzekają się swego tytułu (w takim kraju jak nasz); pokornie i skromnie przychodzą prosić o rękę nędzarki, kiedy mogliby pić, hulać, robić niehonorowe długi, przebierać swobodnie pomiędzy córkami miljonerów?! Jesteś synem earla?! daj mi dowody!
— Jeżeli żądasz takich dowodów, to dzięki Bogu nie mogę ci ich dostarczyć... Ale pomimo tego jestem synem i spadkobiercą earla. Więcej nie mam nic do powiedzenia. Chciałbym, żebyś mi uwierzyła, ale widzę, że nie chcesz mi wierzyć. Nie widzę sposobu przekonania ciebie!
Już, już gotowa była się rozczulić, ale usłyszawszy tę suchą uwagę, tupnęła nogą rozdrażniona i zawołała:
— Ach, wyprowadzasz mnie z cierpliwości! Czy myślisz, że ci ktoś uwierzy, że jesteś tem, czem mówisz, jeżeli nie będziesz miał dowodów w ręku? Nie sięgaj ręką do kieszeni, bo nic tam nie znajdziesz... Wysnuwasz jakieś pretensje, a potem chciałbyś, żeby w nie uwierzono, chociaż nie przedstawisz dowodów... To jest poprostu niewiarygodne. Czy nie widzisz tego?
Zastanowił się chwilę nad sposobem obrony, zawahał, a potem powiedział z trudem i niechęcią: „Powiem ci całą prawdę — chociaż wyda się szaleństwem tobie, i każdemu, przypuszczam — to jednak jest to prawda. Miałem pewien ideał — nazwij to marzeniem — szaleństwem, jeżeli chcesz — ale pragnąłem wyrzec się przywilejów, wyrzec praw, z których korzysta szlachta, które siłą i podstępem zdobyła na ludzie, chciałem oczyścić się z hańby zbrodni popełnionych przeciw prawu i rozsądkowi — chciałem żyć odtąd z biednymi i skrzywdzonymi, na równych prawach, własnymi rękoma zarabiać na chleb, który jem, i wznieść się własną zasługą — jeżeli sądzono mi się wznieść...”
Gdy to mówił, dziewczyna wpatrywała się w jego twarz zbliska, badawczo. W prostocie z jaką to mówił, było coś, co ją wzruszyło — wzruszyło w sposób niebezpieczny, ale Sally opanowała się, uspokoiła. Było rzeczą nierozsądną poddawać się litości czy innemu uczuciu, skoro musi mu zadać jeszcze parę pytań. Tracy umiał czytać w jej twarzy — a to, co przeczytał, podniosło nieco jego upadające nadzieje: „Gdyby syn earla zrobił coś podobnego! Ależ to byłby prawdziwy mężczyzna! godny miłości! czci!”
— Ależ ja...
— Ale taki nie żył nigdy! Taki się nie urodził jeszcze i nie może się urodzić! Owo samowyrzeczenie (nawet gdyby było zwykłem szaleństwem i nie doprowadziło do niczego, za wyjątkiem dania dobrego przykładu) owo samowystarczenie równałoby się wspaniałomyślności! Tak, to byłby czyn wspaniały w naszym zmiennym wieku nizkich ideałów! Chwileczkę — poczekaj — daj mi skończyć. Chcę się jeszcze o jedno zapytać. Jak się nazywa twój ojciec?
— Rossmore — a ja jestem hrabia Berkeley...
Znowu dolał oliwy do ognia. Dziewczyna była tak oburzona, że z trudem mogła mówić.
— Jak śmiesz tak bezwstydnie kłamać?! Wiesz przecież, że on umarł, że ja wiem o jego śmierci! Ach, obrabować człowieka z nazwiska i tytułu dla własnej, chwilowej korzyści — to już jest zbrodnią, ale obrabować nieboszczyka — to więcej, niż zbrodnia! To przewyższa zbrodnię!
— Ach, wysłuchaj mię! nie opuszczaj mię... poczekaj chwilkę... zaklinam się na mój honor...
— Ach, na twój honor!
— Słowo honoru, jestem tem, czem mówię! Dam ci tego dowód i ty mi uwierzysz — wiem, że mi uwierzysz! Przyniosę ci dowód — Kablogram...
— Kiedy?
— Jutro... za parę dni...
— Podpisany Rossmore?