Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak miękka trawa, piersi ostre i wypukłe jak różki młodej kozy.
— Baba z ciebie — powiedział. Nie odpowiedziała. Po chwili odsunęła się, domyślił się, że się ubiera.
— Dokąd? — zapytał. Odszukał ją w ciemności i z powrotem przyciągnął do siebie.
— Zimno — mruknęła — i wstyd.
— Już po wstydzie — zaśmiał się i klepnął ją w udo.
— Jakiś to ty — powiedziała nieokreślenie.
Pojął to pochwalnie:
— Ba! Pewnie. W niejednym miejscu się było, robi się, co chce. Chcę — leżę do góry brzuchem, a jak chcę, to jadę na koniec świata. Jak się chce. Tam też byłem.
— E — zwątpiła. — Tam?
— A co ty myślisz? Mówię ci przecież, jaki jestem: chcę, to robię to, a jak chcę — to robię tamto.
— Ale przecież strzegą.
— Pewnie, i to jeszcze jak! Ale powiedz sama, gdzie to ja się nie dostanę? Jeszcze jak się ma takiego kumpla, że tylko z nim o północy na cmentarz... To wtedy w maju było, księżyc świeci — a my nic! Twardo... I mówię ci, ani drgnęli, takeśmy fajnie to zrobili. Odpoczęliśmy sobie trochę po tamtej stronie — i dalej marsz! Najgorzej to było z gadaniem... Ale nic, jak się jeść chciało, to my nic, tylko do chałupy — a tam nie takie chałupy, ho ho! — i nic, tylko „essen”. A oni gęby rozdziawiają i mówią: „Was? Essen?” A my nic, tylko „essen”. Dawali nam jak diabli. Dopiero na końcu nas capnęli.
— Capnęli?
— No, na tej drugiej granicy... Do mamra wsypali.
— A jak tam było, za granicą?
— Kiedy ci mówię, na granicy nas capnęli.