Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chłopaki ze wsi przychodzą wieczorami, złodzieje nad ranem.
Wszystko jest wiadome.
Baby, roztrząsające siano na łąkach, mają czerwone nogi i białe chustki, nasunięte na oczy. W słoneczne południa na dalekim widnokręgu widać piaszczyste wzgórza, porosłe rzadkimi jałowcami. Na najwyższym z nich stoi drewniana kapliczka, też podobna do jałowca.
O dwunastej dzieciaki pędzą krowy; o czwartej jadą wozy z cegłą. Zaś gdy jedzie autobus, jest szósta rano albo szósta po południu. Kiedy wozami jadą baby opatulone w wielkie chusty, pędzą rowery, brzegiem rowu mężczyźni prowadzą jałówki, jest dzień targowy. Wszystko jest wiadome; cały świat jest wiadomy.
Sokora sypiał z tego wszystkiego. Gdy zaczynało zmierzchać, właził do budy na wzgórzu, zjadał kawał chleba ze smalcem i walił się na swoje wyro. Zasypiał zaraz, budził się o jedenastej następnego dnia: spać to on już umiał. Spałby pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie skwar, już przed południem twardy jak podeszwa. Wyłaził, rad nierad, walił się pod co rozłożystym drzewem. Podrzemywał, opędzał się mrówkom, od czasu do czasu brał z leżącej obok czapki garstkę czereśni i łykał je razem z pestkami.
Aż raz przyjechał Fryma, dzierżawca alei, prywatna inicjatywa z Olkowic. Wściekł się, kiedy zobaczył obszarpane drzewa. Pomstował długo, ale w końcu na tym tylko poprzestał, zostawił Sokorę na dawnym miejscu; pewnie dlatego, że Sokora niewiele kosztował. Zostawił mu nawet rower, żeby łatwiej mu było uganiać się za złodziejami.