Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kącie Dołów; dwie ściany Dołów były zarazem ścianami Burtkowego domu.
Chałupa była otwarta na oścież, tyle widziało się już z góry. Patrzyłem długo w tamtą stronę, ale nic się nie ruszało. Zaczęliśmy schodzić ze zbocza. Zośka wrzasnęła.
— Co? — zapytaliśmy obaj z Sylwusiem równocześnie.
— Coś mi błysnęło... od Burtka. Boję się...
— Może... — powiedział Sylwuś. Nie skończył, tylko popatrzył na mnie chytrusek. Chciał, żebym ja powiedział, aby potem wszystko na mnie zwalić. Najpierw nie mówiłem nic, a potem powiedziałem:
— Bujda. Idziemy.
Zrobiłem krok i nagle mi też błysnęło coś w oczy. Nie umiałem ruszyć się z miejsca. Ale w końcu spojrzałem w stronę Mikusiowej chaty. Śmiać mi się zachciało: to był odblask słońca w szybie!
— Co? — zapytał Sylwuś.
— Nic — powiedziałem i szybko poszedłem naprzód. Sylwuś i Zośka wlekli się parę kroków za mną.
— Co się grzebiecie? — powiedziałem im.
— Bo tak gonisz — mruknęła Zośka.
Stanęliśmy przed drzwiami chałupy. Były otwarte, ale w środku było ciemno.
— No, kto pierwszy? — zapytałem.
Nie mówili nic.
— Stracha macie? — zapytałem. — No to ja...
Wszedłem. W izbie było ciemno i pusto, śmierdziało czymś. Stał tu tylko stół, pod ścianą wyrko z wysypującą się z siennika, przetartą na sieczkę słomą — i nic więcej, jakby wszystko inne Burtek wziął ze sobą do grobu. A nic nie wziął, sam widziałem. Pociągnąłem nosem i zrozumiałem, co to był za zapach. Pachniało psami, jak to u psiarka.