Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A wiśni jest na nowym smętarzu, krzą się tak, że ciągle z tatą myślimy, jak by tu im poradzić, bo to jest już całkiem niemożliwe. Wszędzie ich pełno, osypanych owocami, czarnymi, przejrzałymi. Nikt ich nie je, wszyscy wiedzą, że to tylko dla duchów wiśnie.
Wyciąłem jeden pręt, prościutki i wiśny, leciałem z nim do taty. Tatę było widać już tylko do połowy; z obu stron grobu piętrzyły się kupy żółtej ziemi.
— Dobre biczysko — powiedział tata i wytarł sobie rękawem czoło.
Usiadłem obok kupy ziemi i obcinałem z pręta drobne gałązki. Zanim obciąłem i dobrze wygładziłem zranione miejsca, taty już nie było prawie widać.
— Daj sznur — powiedział.
Na sznurze było zaznaczone, jak głęboko trzeba kopać groby. Spuściłem sznur do grobu i okazało się, że jest nawet za głęboko.
Tata wyrzucił łopatę i uchwyciwszy się obiema rękami za brzeg grobu, wyskoczył. Zawsze mu zazdrościłem, bo wyskakiwał jakby nigdy nic. Ja bym tam nie umiał. Szkoda gadać, nie dostawałem nawet głową do futryny drzwi w naszej smętarnej szopce — nawet jak się podniosłem na palce — a tata, jak tam wchodził, to się zginał we dwoje.
— Teraz sobie trochę oddychniemy — powiedział tata.
Oddychaliśmy sobie zawsze przed wrotami smętarza na trawiastym wzgórku, obok którego była droga. Widziało się stąd pół wsi i można było sobie pogadać z ludźmi, którzy przechodzili drogą i byli ciekawi, kto umarł. Ale dzisiaj jakoś nikt nie przechodził.
Oparliśmy się z tatą plecami o mur, którym ogrodzony był smętarz, i siedzieliśmy tak sobie. — Za-