Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który buzował w nim jak ogień w piecu z dobrym cugiem. — Ya yestem gawavan! Gawavan!
Patrzyłem na niego z przerażeniem; krzyczał coś jeszcze, język plątał mu się w gębie, nie rozumiałem jego słów. Zbliżał się ku mnie.
— Nie jestem Gała, nie jestem po to, żeby rąbać drzewo... Przyszedłem was zniszczyć... Zniszczyć! ta babula oswoiła mnie, zapomniałem, kim jestem, kim się urodziłem i po co tu jestem... zneutralizowała mnie... Pan mnie wyzwolił... Pan będzie miał zaszczyt być pierwszym...
Zbliżał się ku mnie; krzyknąłem zduszonym głosem. Zmieniał się w oczach, witkaczył się, janbyczył, gaławanił. Krzyczałem. Skrzypnęły drzwi... Babka stała w progu. Nie powiedziała nic; żegnając się, wycofywała się tyłem do kuchni. Byłem sam; Gała-Gaławan zbliżał się...
Trzasnęły znów drzwi. Zbliżała się babka, w obu wyciągniętych przed siebie rękach trzymając cudowny, poświęcony na Jasnej Górze kamień i parę listków święconego także lubczyku; pokazywała mi to wszystko kiedyś. Szepcząc coś, babka szła ku nam. Gała odwrócił się ku niej, zaryczał, wypowiedział słowo nieznane ani polskiemu, ani angielskiemu (jak przekonałem się potem) słownikowi — i zniknął. Pierwszy raz w życiu widziałem, jak znika ktoś: po prostu zostaje po nim puste miejsce.
Babce cudowny kamień wypadł z rąk i potoczył się pod komodę; rozsypały się też listki poświęconego lubczyku. Odwróciła się, powolutku poszła w stronę kuchni. Słyszałem stamtąd jej starczy, cieniutki szloch. Spiesznie wrzuciłem swoje rzeczy do plecaka i uciekłem oknem.