Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Weszli do sieni. Tu dopiero chlasnął ją dłonią w twarz, wepchnął do kuchni.
— Nie słucha ojca-matki, słucha psiej skóry.
Siostry siedziały w ubraniach na łóżkach.
— Co?
— Co?
— Rąk nie ma — powiedziała. — I taki... Jakiś dobry taki.
— Rąk nie ma. Przez to.
— Jak ma ręce... Jak mają ludzie ręce, to...
— Nic — powiedziała. Jak wróciła z tego sadu, o wszystko pytały się jej, jakby to była nie wiadomo jak mądra, i samej się jej zdawało, że była mądra. — Ktoś nas pozabija. Jak nie on, to babusia. Każde na swoje chce... Jak tego kociaka nas rozedrą, co go pomiędzy drzwi włożyli i za ogon ciągną...
— I co my, biedoty? Co my?
— A tu co? — przerwała im labiedzenie.
— Sylwer z tatą przyszedł... Na ganku teraz siedzą.
— A tamci?
— Byli, ale uciekli, jak tata przyszedł... Jeden winny blondyn, drugi stary, klątewnik taki...
Zbliżał się jakiś szum; ojciec z Sylwerem polecieli ku nagle oświetlonym reflektorami wrotom. Dwa motocykle wjechały na podwórze i przystanęły pośrodku, przygaszając światła.
— Milicjanty! — szepnęła Natala.
— I twój kawalir...
— Taki on mój kawalir, jak z koziej dupy trąba...
Pięciu mężczyzn pośrodku podwórza gadało o czymś szybko, gestykulując i przerywając sobie nawzajem. Milicjanci zgasili motory i wszyscy szybko poszli w stronę izby babki.
— Do więzienia ich wezmą? — niepewnie powiedziała Łuca. Rozległ się krzyk. Zatupotały kroki,