Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy na miedzy, pomiędzy jeżynami, ktoś się pojawił. To było z boku, ale zaraz wiedziały, że tam ktoś stoi, czuły jakoś, bo jak spojrzały, to nie widziały nic albo prawie nic. Popatrzyły wszystkie razem, podniosły się i zaraz schyliły się znów do swojej roboty.
— Jest ktoś — upewniła je szeptem Natala.
Hakały bardzo zaciekle, nie patrząc, co tną, kartofle czy osty. Słyszały nawzajem swoje dyszenie, a potem ptaka, śpiewał gdzieś w krzakach po ludzku, nawołująco, przyzywająco...
— Co, jazgotki? — posłyszały nagle za plecami. Ustały, rozprostowały grzbiety, ale nie śmiały się obejrzeć. W końcu Natala odwróciła się trochę:
— Jak bym tak cię zdzieliła tą haką przez łeb!
— Ale! — powiedział głupkowato i już wiedziały wszystkie, kto to. Odwróciły się:
— Po coś tu przyszedł! — wsiadły na niego.
— Ale — powiedział.
— No co, ty mądrzejszy od sołtysa sługi?
— Ale!
— Masz tu hakę, jużem dość się narobiła!
— Ale! — powiedział to samo i haki nie wziął. Pogrzebały jeszcze trochę pomiędzy radlonkami, ale tak aby, żeby tylko co robić.
— Co za zgniły chłop!
A on już nic nie mówił, nawet tego swojego „Ale”, i Ula czuła, jak położył na niej swoje oczy. Ciemno było, nie widziała, ale czuła.
— Zaśpiewałbyś co — powiedziała nieswojo. Nie dał się prosić, zaczął:
— Pamiętasz Capri...
Zawsze to śpiewał, Natala i Łuca chichotały, ale Ula słuchała i było, jakby dotykał ją też tym śpiewaniem.
— No, dziochy, pójdziemy — zarządziła Natala