Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Natala zeskoczyła z poręczy i poleciała pod okno, zajrzała do środka, a potem usiadła na ławie z głową przyciśniętą do ściany. Skoczyły za nią.
— Co mówią?
— Cicho — szepnęła. — Siedźcie aby cicho.
Patrzyły na nią, siedziała z zaciśniętymi pięściami, cała była biała.
— Co? — pytały znów szeptem.
— Psińco — szeptała z wielką złością, z zaciśniętymi zębami.
— Co? — piłowały ją.
— Cuda-niewidy — mówiła. — Cuda-niewidy opowiada.
Nie mówiła znów nic, czaiła się przy ścianie.
— Matysek — szeptała. — Hamster.
— Pewnie — odszeptywała Łuca. — Żre jak świnia, aż mu w brzuchu kłuka...
— Wichlac — szeptała zaciekle. — Wichlac...
— Śniadanie z nim zjesz — przydawała Ula — ale obiadu nie czekaj...
— Jezusek — pomstowała. — Jezusek...
— Pluć, łapać, po plecach się drapać, tyle umie — z przejęciem obgadywała Łuca.
— Ciii — syknęła Natala. — Ciii — I znów, z głową przyciśniętą do ściany tuż przy okiennej futrynie, nasłuchiwała.
— Natasia — doniosło się z izby. Wołał ojciec. Podniosła się, obciągnęła suknię zło, szarpliwie, poszła; siostry ruszyły za nią niepewnie. Nie mówiąc nic, doszła do samego stołu, inne zostały w tyle. Stała przy tym stole, oni gadali nie zauważając jej, nie chcąc może zauważać.
— Co? — zapytała głośno, zaczepnie.
— Kieliszek przynieś.
Przyniosła i postawiła obok tamtych dwu, ale osobno, z boku trochę.