Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzał na nią, powiedział półgębkiem:
— Dobre. — I zaraz krzyknął: — Matka!
Wyszła teraz z kuchni, skąd, przykucnięta przy oknie, patrzyła na te nowe suknie. Stanęła na ganku i spojrzała na niego, a ponieważ nie mówił nic, zeszła ze stopni i podeszła bliżej. Teraz dopiero powiedział:
— Niech zdejmą i włóż do szafy. I żebym żadnej nie oglądał w tym przed czasem.

Czekały na to co dzień, słuchały, co mówi, kiedy czasem co mówił przy wieczerzy, rozdzielał im robotę na rano, ale nie powiedział ani słowa. Miały nadzieję wielką w niedzielę od rana, ale nie powiedział nic: czekały, kiedy wkładał buty, szukał książeczki do nabożeństwa i drobnych na tacę, patrzyły, jak to wszystko robił, ale on nie powiedział nic.
Nie odzywając się do siebie, poszły za nim. Łuca, która gnała krowy, pokazała im z radości język.
Kiedy wróciły, nie było go jeszcze. Czekały, ale wróciwszy nie powiedział nic, zdjął marynarkę i krawat, poszedł do szopy i wyniósł stamtąd garść owsa. Kury zleciały się do niego, kiedy tak powoli sypał owies wokół siebie. Stał i patrzył, jak kury latają wokół niego za tym owsem. Siostry przyglądały się temu i dziwiły, co mu się stało z tym owsem i tymi kurami, bo nigdy nie zdarzyło mu się myśleć o kurach. A teraz stał i drobno rzucał owies, marszczył czoło, coś sobie myślał. Patrzyły ciągle na niego: wszedł znów do szopy, wabił kury do środka, potem wypłaszał je stamtąd i od nowa wabił. To też było zastanawiające, nad tym też myślały, choć od chwili, gdy zamknął szopę, zostawiwszy w niej tylko jednego koguta, wiedziały już, o co mu chodzi. Ale nawet pisk koguta, cierpki, ostatni, przywalony głuchym