Strona:Marian Gawalewicz - Dusze w odlocie.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyjąłem i podałem go choremu.
Ręce mu drżały już tak, że utrzymać w nich nie mógł pugilaresu.
— To mój cały majątek — zaczął, siląc się na mowę wyraźną i dobitnie każde słowo wymawiając — resztki już tylko... ale zawsze powinno być przeszło... dwa tysiące..
— Rozumiem, cóż pan dobrodziej każe z tem zrobić?... — spytałem, nie domyślając się do czego zmierza.
— Weź... weź to... dla tego małego.
— Dla jakiego małego?...
— No... tego... skrzypka.
Zdawało mi się, żem się przesłyszał. Takiego legatu nie mogłem się przecież spodziewać dla