Strona:Marian Gawalewicz - Dusze w odlocie.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przytomny był, tylko mu oczy gasły co chwila i twarz przybierała ten kolor płowo-siny, ziemisty, jaki u schorzałych ludzi powleka czoło i policzki przed śmiercią.
Poznał mnie odrazu i jakiemś wdzięcznem, łagodnem spojrzeniem powitał.
— Jesteś?... — szepnął — nie byłbym cię trudził dla siebie, bo niema już po co, ale chciałem się pożegnać... podziękować, żeś starego nie opuszczał.
— Przecież to mój obowiązek — rzekłem.
— Co za obowiązek!... pilnować trupa!... — odezwał się, chociaż mu ciężko było mówić, bo mu duszność w piersiach dolegała.
Posłałem Banasiową z receptą do apteki, aby przyniosła jeszcze