Strona:Marian Gawalewicz - Dusze w odlocie.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ona aż zaszlochała, zobaczywszy mnie.
— Ach, pan konsyliarz!... Bóg panu wynagrodzi, że nas nie opuszczasz...
— Cóż znowu?... co takiego?... Józiowi gorzej?...
— Czy ja wiem!... — jęknęła żałośliwie — od południa leży i ani się poruszy. Taka go senność jakaś opadła, że ani oczu nie otworzył przez dzień cały. Mówię do niego, pytam, czy mu nie gorzej, czy nie chce czego, a on nic i nic, jakby ogłuchł i nie słyszał mnie wcale. Pod wieczór już mi się zdawało, że i oddychać przestał. Przestraszyłam się bardzo i po pana konsyliarza posłałam, bom się obawiała, czy to nie letarg, albo co... Może pan konsy-