Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Andrzej powinien mu zatem dodać odwagi — zauważyła złośliwie.
Wtem naprzeciw nich ukazała się Ramszycowa z ową malarką; prezes się ukłonił, ona stanęła, podała mu rękę.
— Witam pana. Gdzie się prezes chowa, że go się nie spotyka? — rzekła swobodnie.
— Siedzę w domu, bo mam młodą gospodynię.
— To pana synowa! Proszę nas zapoznać!
— Spełnię jej marzenie.
— Bo co?
— Bo mi ojciec mówił, że pani rada pracuje, a ja mam tyle wolnego czasu do ofiarowania! — odpowiedziała Kazia z prostotą.
— Ślicznie, na czas i dobre chęci ja kupiec. — Biorę panią w antrepryzę. Jutro rano wstąpię po panią i zaprzęgnę do roboty! Załatwione. A teraz przedstawię pani moją bratnią duszę — panna Ocieska, pani Sanicka.
Malarka ukłoniła się sztywnie, świdrując Kazię oczyma krytycznemi.
Szli teraz wszyscy razem i Ramszycowa mówiła.
— Ciekawam, jak też sobie pani pracę przedstawia?
— Jako szczęście! — odparła szczerze Kazia.
— Oho! Krótko i mocno! Podoba mi się pani.
— A pani mnie.
Roześmiały się.
— Ona istotnie ma pasję do pracy! — wtrącił prezes.
— To dobrze! Ludzie bez pasji warci co najwięcej szubienicy.
— Oho, ho! — zaprotestował prezes — bywają pasje, warte szubienicy!
— Nie — takim należy zawsze więcej honoru: kula w łeb.
Zwróciła się do Kazi.
— Ale niech się pani nie spodziewa w pracy ze mną towarzyskich przyjemności! Z zasady nie lubię stowarzyszeń, a tem mniej stowarzyszeń damskich.