Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Modliła się za ojca i za matkę zmarłą, potem za babcię Boguską i siłą nawyknienia, za Stacha.
Zastanowiła się jednak i rozważyła skrupulatnie: nie powinna już się za niego modlić. I wtedy zapłakała po nim i jak po umarłym zmówiła pacierz.
Powrót do domu był dla niej nową męką. Na placu Zielonym spotkali Radlicza, który jakby na nich czatował i przeprowadził aż do bramy.
Oczy jego, pełne nietajonego zachwytu, udręczyły ostatecznie Kazię. Milczała, słuchając nowin miejskich, które jej się wydawały tak obce, a szczególnie tak nadzwyczajnie błahe, i pożegnała tego pierwszego adoratora tak zimno i obojętnie, że aż to prezes zauważył.
— To jest wielki przyjaciel Andrzeja i prawie nasz domownik. Nie bądźże dla niego tak koląca. Dobry chłopak, tylko zły język. Panie go się boją jak ognia i psują na potęgę. Myślę, że nie odmówiłyby mu nic, pod strachem karykatury! A, urwisz zdolny, tylko próżniak, bo zamożny.
— Mnie tem nie nastraszy ani zjedna! — odparła obojętnie.
Prezes udał się do swego gabinetu dla załatwienia korespondencji zaległej, ona się krzątała po domu. Słyszał ją nucącą i rozrzewniała go myśl, że to dobre, rozumne dziecko pozostanie już wśród nich, ożywi dom i może stworzy ognisko, którego prezes od lat tylu był pozbawiony.
Czy temu dobremu, rozumnemu dziecku ten dom nie stanie się czyśćcem, o tem prezes nie pomyślał, chociaż niby bardzo Kazię kochał.
Andrzej, wychodząc z biura, znalazł czekające na niego konie. Chciał je odprawić i nająć powóz, ale stangret objaśnił, że starszy pan wcale ich dzisiaj nie potrzebuje. Były to nowe konie, dwie klacze kasztanowate, kupione w Górowie. Ludzie się na nie oglądali, szły jak lalki, więc się Andrzej udobruchał i usiadł do powozu.
— Pojedziemy na Erywańską! — rzekł.