Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Andrzej słyszał od ojca, że nieboszczyk Tomkowski zrobił fundusz przypadkowo na akcjach, że był mniej jak nieroztropny, że fundusz utrzymał i potroił Szpanowski, że pożycie państwa Tomkowskich było nieustającą domową wojną, a stosunki w Warszawie ograniczały się do wełnianego jarmarku i bywania w teatrze.
Ale słuchał uprzejmie i udawał, że we wszystko wierzy.
Szpanowski, ten wcale tego nie słuchał. Zapewne umiał napamięć. Debatował gorąco z prezesem o karygodnem graniu na giełdzie fikcyjnem zbożem.
Kazi kolacja wydawała się bez końca. Zmęczona fizycznie dwunastogodzinnem zajęciem, miała jedno wrażenie: pozbyć się towarzyskiego przymusu, schować się do swej izdebki i pomyśleć spokojnie o tem strasznem jutrze. Takiego lęku doświadczała w klasztorze, gdy coś zbroiła i wzywano ją do przełożonej na morały. Teraz będzie jeszcze gorzej. Musi się spowiadać przed obcym człowiekiem, wyznać mu tajemnicę swą najdroższą. Chwilami miała wielką pokusę milczeć, ale potem wrodzona prawość dokuczała jej nieznośnie. O, wieleby dała, żeby już było po tej rozmowie. Była pewna, że wysłuchawszy jej, Andrzej się cofnie i rada była temu. To znowu żal jej było ojca, który się tak cieszył jej zamążpójściem. I tak biła się z myślami!
Nareszcie wstano od stołu. W salonie, gdy Kazia rozmyślała, jak się wymknąć, prezes się do niej przysiadł, zostawiając syna na pastwę pani domu.
— Cóż, nie bardzo straszni warszawiacy? — spytał żartobliwie.
— Pan prezes zawsze się ze mną droczy! Ja wcale bojaźliwa nie jestem.
— Jużeście się porozumieli?
— Oj, nie! — odparła żałośnie. — Jutro mamy mieć okropną rozmowę!
— Niema nic okropnego! On będzie prawić to samo, co już pani ode mnie wie. Niech się pani nie przeraża — to minie jak zły sen. Przyszłość w pani ręku.