Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kazia poczerwieniała aż po białka oczu. Nie były to żadne wyrzuty sumienia, ale prostotę jej i powagę uraził ton ironiczny Andrzeja. Straciła swobodę.
— Co do owych zakreślonych ustępów spytamy o to pani Tuni! — mówił dalej żartobliwie. Jakież tedy figle płatają się po klasztorach?
— O, różne! — odparła już sztywnie. — Było nas przecie kilkadziesiąt, konceptu nie brakło.
— Urwała i spojrzała z pod brwi w głąb salonu. Pani Szpanowska wchodziła, i Kazia zdaleka czuła jej straszny wzrok na sobie, instynktem bała się sceny.
— Państwo zawsze wieczory tu spędzają razem? — spytał Andrzej półgłosem.
— O, nie! Gdzież tam. Przychodzimy tylko na kolację. Ojciec do późna z administracją konferuje, ja u siebie czytam.
— A co pani czyta?
— Obecnie? Kalinki „Sejm czteroletni“.
— A przedtem?
— Przedtem miałam Szekspira.
— A powieści?
— Powieści tam niema prawie.
— Gdzie? Tam?
— U babci Boguskiej.
— Żyje babka pani?
— Nie — ona mi nie babką. Daleka krewna matki, ale ją wszyscy babcią nazywają, więc i ja tak o niej i do niej mówię! Bardzo, bardzo stara i taka dobra!
— I ma bibljotekę?
— To jej wnuka książki.
W tej chwili otworzono drzwi jadalni, oznajmiając kolację. Prezes podał ramię Szpanowskiej, — rozmowa młodych się przerwała.
U stołu mówiono o koniach, o kwestjach ekonomicznych, trochę o polityce. Kazia nie otworzyła ani razu ust: Andrzej składał swą towarzyską daninę pani domu, która szeroko i długo opowiadała o swych stosunkach w Warszawie za życia pierwszego męża, o jego cnotach i zdolnościach, o stracie, jaką z jego śmiercią poniosło społeczeństwo, okolica i ona sama.