Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kazia powiedziała adres
— On leży u mnie w klinice. Tam niech pani przyjdzie! — dodał Downar.
— Skąd pan wie, że mam być?
— Bo to do pani podobne.
Sokolski, milczący dotąd, odezwał się.
— Jak to dobrze, że nie mam żony ni przyjaciół.
— Dlaczego? Że pana ludzie nie obmówią! — zaśmiała się Ocieska. — Za pozwoleniem, cała Warszawa wie, że pan wcale ani w Kongo, ani pod biegunem nie był, tylko trzy lata siedział w Wiedniu, wertował podróżnicze księgi i tam czerpał materjał do swych opisów i odczytów!
Sokolski otworzył szeroko oczy.
— Ja? W Wiedniu? — wyjąkał zdumiony.
Wszyscy parsknęli śmiechem z jego miny, i Ramszycowa dodała:
— Dość o ludziach, Lili, marsz spać!
Doktór spoglądał żałośnie na fortepian.
Zaśpiewa nam pani Sanicka, potem ja zagram, żebyśmy zgrzytu zapomnieli.
Lili spojrzała żałośnie na rysunki, ale usłuchała bez protestu. Zniknęły z Angielką.
Kazia, nie dając się prosić, usiadła przy fortepianie, zaśpiewała parę pieśni Moniuszki. Głos miała czysty i silny, mało uczony, ale słuchacze nie myśleli o krytyce, cieszyli się melodją w milczącem skupieniu.
Gdy skończyła, Ramszycowa podziękowała jej uśmiechem. Downar tak był zamyślony, że nawet się nie poruszył, Ocieska rzuciła, mrucząc: „Tam byłby raj, tam byłby raj, żebyś ty ze mną była“. Sokolski miał minę wniebowziętą!
W tej chwili, gdy Kazia jeszcze przegrywała melodję, lokaj otworzył drzwi i zaanonsował:
— Pan Andrzej Sanicki!
Ramszycowa podniosła głowę, zdziwiona.
— Proś! — rzuciła, wstając.
Fortepian umilkł w pół akordu.