Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

słabo bił, czy chłopak tak wytrzymały się okazał. Ani się odezwał. Odliczono piętnaście.
— No, gadaj teraz! Posyłał cię kto? Nosiłeś co, gdzie?
— Łysego kasztana szukałem — była odpowiedź uparta.
— No, poczekaj! Jeszcze to nie koniec! Starszyzna, ja wam mówię, jeśli mu nie zasądzicie drugiej porcji, zaskarżę was wyżej, że go z wiedzą ochraniacie.
— Co mamy ochraniać? — zawołał wójt niespokojnie. — Winien, powiadacie, niech cierpi. My nic nie wiemy... on nam nie krewny, żebyśmy go oszczędzać mieli.
— Dać, jak pan policjant mówi... drugą porcję! — potwierdził Szwedas w imieniu ławników.
Rozciągnięto go znowu i bito, rachując uroczyście razy i znowu chłopak milczał.
Wstał czerwony, oczy miał łez pełne, ale nie płakał.
— Da ci ojciec drugie tyle, jak za ciebie grubą karę zapłaci! — krzyknął policjant wściekły.
— Powiedz prawdę jeśliś winien — ozwał się Szwedas powoli, łagodnie. — Możeś co ukradł i utaił. Dziecko jeszcze jesteś, mogłeś zbłądzić.
Marcinek, który na wzmiankę ojca aż zzieleniał ze strachu, teraz, nazwany dzieckiem, głowę hardo podniósł.
— Łysego kasztana szukałem — swoje twierdził. — Spieszyłem się, pan policjant mnie zatrzymał, chciał zamknąć, więc uciekłem.