Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I zaczęło się śledztwo. Chłopi milczeli, policjant pytał, pisarz zapisywał.
— Twoja to kurtka?
Marcinek skłamać chciał, ale szczęściem oczy podniósł i wśród sędziów Szwedasa starego zobaczył, który mu nieznaczny, twierdzący ruch głową wskazał.
— Moja — odparł zcicha.
— Aha, twoja! A ty sam gdzieś biegał tej nocy?
Marcinek znowu na Szwedasa spojrzał, ale już stary siedział nieporuszony i odwrócił się w inną stronę.
— Ja konia szukałem — odparł chłopak.
— A pocoś skłamał imię?
— Kasztanowatego szukałem...
— Gadaj prawdę! Posyłał cię kto?
— Nikt nie posyłał. Koń z paszy zginął.
— Nie łżej, bo będzie źle! Dokąd biegłeś?
— Łysego szukałem. On kupny, to się stada nie trzyma.
— Łże! Ja mówię, że łże! Starszyzna, każcie mu rózgami dać!
Chłopi spojrzeli po sobie, pokiwali głowami, naradzali się zcicha. Wreszcie wójt przemówił:
— Kiedy upewniacie, że kłamie, to rózgi nie zawadzą. Szauklis, daj mu piętnaście, ty, Jurgis, potrzymaj!
Wykonawca wyroków, stróż gminny, chłop wysoki i barczysty, przystąpił do chłopca. Marcinek zęby zaciął, choć się cały trząsł. Położyli go na ziemi i zaczęła się bolesna operacja. Niewiadomo, czy Szauklis