Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A jak co się pokaże?
— Przeżegnasz się. Nic ci złego nie zrobi. Papiery trzeba wziąć, na piersi schować i do Palandrów dzierżawcy Kotisowi dostawić. A nikt nie powinien wiedzieć, kto ty i skąd i do kogo i z czem idziesz...
— A co tam stoi w tych papierach? Może to fałszywe pieniądze?
— Nie, same święte i uczciwe rzeczy. Żebyś ty tego dokonał, wielkąbyś miał zasługę przed Bogiem i szacunek u najstarszych ludzi.
— To pójdę i sprawię się gracko... A jeżeliby mnie kto złapał albo spytał, co niosę?
— Nie możesz nic powiedzieć, ani tych papierów nikomu pokazać, bo ciężko odpowiadać będziesz. Jakby z urzędu cię złapali, papiery w rzekę rzuć, albo ogniem spal. Na co przysiąc trzeba, ukląkłszy, rękę do góry wznieść.
— Tak, jak żołnierze przysięgają?
— Tak samo.
Marcinek pomilczał chwilę, strwożony odpowiedzialnością. Ambicja nie dała mu jednak cofnąć się.
— To pójdę! — rzekł stanowczo.
— Przysięgnij! Za mną powtórz!
Chłopak ukląkł — rękę i oczy do nieba wzniósł.
— Przysięgam, że papierów nie wydam i prawdy nie wyjawię, choćby mnie bili, choćby więzili! Nie powiem nikomu, ni w domu, ni w sądzie, ni żadnemu człowiekowi, ni w kościele księdzu. Doniosę je do wskazanych rąk w oznaczony dzień, chybabym zginąć miał. Tak jak Bóg słyszy, tak niech mnie sądzi, gdybym zdradził. Amen!