Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I słusznie. Przecieś tu potrzebny.
— A pewnie. Za lato dwadzieścia już rubli zarobię. Jużem parobek.
To mówiąc wyprostował się dumnie. Mógł nim być, bo od dwuch lat na swój chleb poszedł, nieobfity wprawdzie, ale uczciwie zapracowany.
— A nie nudno ci samemu?
— Nie. Koni tyle, a po krzakach, co stąpisz, to gniazdo. Mam i swoją chudobę — ot zobacz!
Rozchylił delikatnie gałęzie i pokazał dziewczynie gniazdo, nisko uwite, pełne żółtych dzióbków i szarych piskląt. Samiczka, bynajmniej nie zatrwożona, siedziała w pobliżu, patrząc na ludzi i ćwierkała swobodnie.
— To twoje? — uśmiechnęła się Rozalka.
— Moje. Sam je znalazłem z wiosny. Stara mnie zna — o i jak. Daję im chleba, raz obroniłem w nocy od sowy, a raz od kota, szelmy. To moje.
Ciemna twarzyczka promieniała radością.
— Kiedyś przyszła, Rozalko, to i chatę moją zobacz. W gościnę cię proszę. Cały ze mnie gospodarz.
Ruszył przodem, rozchylając krzaki. Czasem stawał, inne gniazda jej pokazując.
— Ale to już nie moje — to Boże — tłumaczył.
Doprowadził ją wreszcie na łączkę, otuloną leszczyną gęstą.
Opodal widzieć było rozsypaną stadninę, a pod krzakiem stał szałas, sklecony z kołków i prętów suchych, pokrytych darniną.
Wejście było otwarte, wystawione na wichry i ulewy; w głębi leżała garść słomy i jakieś szmaty,