Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wyglądał zajęty i jakby niespokojny, wciąż oczy w obcego wlepiając badawczo.
— Niech będzie pochwalony! — ozwał się wreszcie zcicha.
— Na wieki! — odparł Wawer, o krok się zbliżając, wahający, niepewny, ale z duszą pełną przeczuć raczej, niż pamięci.
— Kogo szukacie? — spytał właściciel chałupki.
— Rufin — szepnął Wawer nieśmiało.
— Ja sam. Czyście z Ławeliszek do mnie przysłani?
Wawer nie odpowiedział. Stanął blisko i wtedy dopiero spostrzegł, że siedzący miał wklęsłe piersi i garb, nogi szpetnie pokrzywione i bezwładne, a obok leżały kule kaleki.
— Rufin! Co się z tobą stało? — zawołał, grozą zdjęty.
— To ty, Wawer? Słyszałem od Szlugurisa, żeś wrócił. Witaj na starej ziemi znowu!
Podał mu dłoń i boleśnie się uśmiechnął.
— Nie poznałem ciebie i pytałem, czy z Ławeliszek. Miał stamtąd od proboszcza do mnie być posłaniec. Ot, zmieniłeś się bardzo. Takiś piękny!
— A z tobą, Rufin, co?
— Ze mną stało się nieszczęście. W Wilnie u kamieniarza uczyłem się rzeźby i rżnięcia. Taki wróciłem... Jak dąb, byłem chłop, a trzeciej wiosny na wozie ze szpitala prosto przyjechałem. Ojciec, organista, umarł tymczasem, ale ksiądz stary żył, więc mnie przyjął i zapłakał. Ja to i płakać już nie mogłem i nikt mnie nie poznał. I nie dziw!...